top of page

Przeciszów


Noc jeszcze stała głucha i ciemna. Uczciwi ludzie przewracali się na drugi bok dopiero. Mniej uczciwi wracali do domów po ciężko przepracowanej nocy spędzonej na różnych niecnych uczynkach. Nocny stróż podrzemywał przed śnieżącym telewizorem. Miasto spało otulone ciepłą kołderką przedporannej mgiełki. Powietrze było czyste i rześkie, niezmącone jeszcze smrodem spalin samochodów, które za kilka godzin dopiero ruszą się ze swoich nocnych leży na parkingach, teraz też cichych i uśpionych. Tylko samotny wyleniały kocur przemykał cichutko pod ścianami kamienic, ale nawet on starał się nie zakłócać tego spokoju, w którym było coś tajemniczego. Cała natura jakby zastygła w oczekiwaniu i starała się nie zmącić atmosfery spokojnego, sobotniego przedświtu. Kocur przetruchtał cichutko przez ulicę, sprawdził ślady zapachowe, które zostawił poprzedniego dnia, trzeba przecież wiedzieć, czy nie pojawił się jakiś rywal na jego terenie, zajrzał do jednego piwnicznego okienka, do drugiego, spróbował, czy może tym razem jednak da się otworzyć drzwiczki na węgiel. Nigdy się nie dawało, ale w poczuciu obowiązku codziennie próbował. Nie dało się. I nagle zamarł. Mimowolnie sierść na grzbiecie sama zaczęła mu się jeżyć a ogryziony w walce ze szczurami ogon zaczął gniewnie bić po bokach. Od strony Bydgoszczy wjeżdżał do miasta samochód…

Samochód stanął na rogu ulicy i wysiadło z niego dwóch. Jeden nieco starszy, szczupły, drugi młodszy, ale już bez włosów, wysiedli z samochodu i rozmawiali wcale nie ściszając głosu i spozierając raz po raz w okna kamienicy. Wyraźnie na coś czekali. Nie czekali długo, już po chwili z kamienicy wyszedł trzeci, nieco niższy, ale za to solidniej zbudowany, i dołączył się do głośnej rozmowy, która nieznośnym hałasem przerwała nocną ciszę. Po kilku chwilach pierwszy otworzył bagażnik samochodu a drugi z trzecim zaczęli układać w nim pudełka, pudełeczka, plecaki, torby, głośno przy tym komentując i spierając się, czy to się aby wszystko zmieści. Nieliczni obserwatorzy, którzy podglądali tę scenę przez firanki w swoich ciemnych mieszkaniach na ten widok odskoczyli od okien i postanowili sobie, że gdyby coś, to oni spali głębokim snem i nic nie widzieli. Wreszcie wszystkie pudełka zostały zapakowane i wszyscy trzej wsiedli do samochodu złorzecząc przy tym na różne dolegliwości zdrowotne i pojazd oddalił się pospiesznie w stronę centrum miasta. Po chwili nie zostało żadnych śladów tej podejrzanej działalności. Tylko kocur podszedł powolutku do miejsca, gdzie stał przed chwilą samochód, wciągnął głęboko w płuca zapach spalonego gazu nienajlepszej jakości, i z gniewnym prychaniem zagłuszył go swoim śladem zapachowym.

Tak właśnie Piotr z Krzysztofem przyjechali po mnie do Inowrocławia i kilka minut przed piątą zwinęli mnie do Przeciszowa. Ode mnie pojechaliśmy zabrać modele od Kamila, który jechać chciał, ale nie mógł, więc tylko naszykował pudełka i prosił, żeby zabrać je po drodze. Do Kamila trafiliśmy bez problemu. Już kilkanaście minut po piątej staliśmy przed jego bramą i dzwoniliśmy, że jesteśmy. Tylko, że Kamil uparcie twierdził, że nas nie widzi. Więc my uparcie twierdziliśmy, że jesteśmy. A on nadal uparcie twierdził, że nas nie ma… Wprawdzie Krzysztof zapierał się, że to na pewno tutaj, bo jest zielona brama i biega pies, ale wyjaśniliśmy mu, że na wsi prawdopodobnie w co drugiej chałupie jest zielona brama i biega pies i postanowiliśmy nieco dokładniej sprawdzić, dokąd właściwie mieliśmy dojechać. Okazało się, że właściwie, to jesteśmy w dobrym miejscu. Nazwa wsi się zgadza. I numer domu też. Nie zgadza się tylko gmina. A właściwie, to nawet powiat… Ciekawe, co myśleli sobie ludzie, pod których bramą kotłowaliśmy się przez dobrych kilka chwil parę minut po piątej… Profilaktycznie, udawali, że śpią…

Potem znaleźliśmy Kamila trzydzieści kilometrów dalej i odebraliśmy od niego modele. Postanowiliśmy, że takich dwóch, jak nas trzech, to nie ma ani jednego i nie będziemy wracać po własnych śladach, jak jakieś mięczaki, tylko jedziemy najkrótszą drogą do autostrady. I szybko okazało się, że wyglądamy trochę jak przysłowiowy „sierżant z kompasem”. Było to dla nas zagadką, ponieważ i Krzysztof i ja z nawigacją sobie radzimy, do momentu, kiedy zauważyliśmy, że dla Piotra, który powoził naszym modelowozem na tej wycieczce, komenda „za czterysta metrów lekko w prawo” jest jakoś dziwnie niezrozumiała. Spojrzeliśmy z Krzychem na siebie i nas olśniło. „Piotr, za dwa kable czterdzieści stopni na sterburtę!” Zadziałało! Dalszą drogę przebyliśmy już bez żadnych pomyłek, trzeba było tylko szybko przeliczać w głowie jednostki miary. Dopadliśmy autostrady w Kowalu i pomknęliśmy jak strzała na południe. Albo raczej jak szczała, bo czterdziestokilometrowy pomiar odcinkowy przed Częstochową i jeszcze dłuższe prace drogowe bez możliwości zatrzymania wystawiły nasze pęcherze na ciężką próbę…

Koniec końców dowlekliśmy się do Przeciszowa, i to nawet o całkiem przyzwoitej godzinie. Na miejscu okazało się, że właściwie, to wszyscy już są, i to od wczoraj, i dlatego bardzo proszą żeby nieco ciszej się witać. Postawiliśmy szybciutko na stołach to, co przytargaliśmy i poszliśmy oglądać, co przytargali inni. Dwa lata absencji, dwa lata przerwy, dwa lata, i tu pytanie – intensywnej pracy, czy obrzydliwego lenistwa? Popatrzyliśmy na stoły i nogi nam się nieco ugięły w kolanach. W Przeciszowie zawsze były modele z najwyższej półki. Zawsze było kilka, kilkanaście egzemplarzy, które wzbudzały we mnie wątpliwości co do mojej przydatności do modelarstwa, do talentu jakiegokolwiek i obrzydliwe uczucie żądzy zemsty za moje kalectwo. Kilka. Czasem kilkanaście. Ale w tym roku to było kilkadziesiąt! W każdej, ale to każdej kategorii znajdowałem cudeńka, przed którymi chciało się usiąść i patrzeć, patrzeć, patrzeć… W każdej. Bez wyjątku. Po kilka. Albo i więcej niż kilka, jak w samolotach chociażby. Najpierw rosło we mnie uczucie podziwu. Potem frustracji. Takiej pozytywnej. Potem leciutkie uczucie przesytu nadmiarem piękna, jak w galerii sztuki, kiedy kolejne przykłady ludzkiego geniuszu robią na nas coraz mniejsze wrażenie, bo nadmierne nagromadzenie kunsztu tak wysoko podnosi poprzeczkę, że potem to, co jest tylko piękne, nie może rywalizować z tym, co jest w tym pięknie genialne. Wyszedłem więc ochłonąć, i aby nieco zrestartować receptory piękna wdałem się w rozmowy z kolegami, obcując w ten przebiegły sposób z brzydotą. To pozwoliło mi wrócić na salę i napawać się dalej. Aż wreszcie pojawiła się gdzieś z tyłu głowy myśl okrutnie złośliwa, ale w złośliwości swojej coraz bardziej uparta i coraz to więcej natarczywa i wywołująca chichot nieprzyzwoity: „Ciekawe, jak oni to będą sędziować?”

Zanosząc się śmiechem tym szyderczym i złośliwym z tym większą rozkoszą napawałem się kolejnymi dziełami, i teraz im więcej, im piękniejszych dostrzegałem, tym bardziej, tym okrutniej się zaśmiewałem, aż wreszcie opamiętanie na mnie przyszło. I wstyd jakiś na mnie spłynął, i głupio mi się trochę zrobiło, ale tylko trochę.

Potem zrobiła się pora obiadowa, więc udaliśmy się na obiad, po obiedzie pojechaliśmy zainstalować się w hotelu, który znajdował się o kilometr od sali. Przeciszowski kilometr. Samochodem dziesięć minut… I wreszcie pojechaliśmy się integrować.

Integrowaliśmy się nie oszczędzając sił. Nie widzieliśmy się długo. Dwa lata. Wprawdzie, z niektórymi kolegami spotykaliśmy się na innych imprezach, czy prywatnie, ale konkurs przeciszowski ma swoją wierną ekipę, która rzadko, jeśli nie wcale, pokazuje się gdziekolwiek indziej, i z nimi nie widzieliśmy się dwa lata. Zdecydowanie za długo. Nadrabialiśmy więc teraz wymieniając informacje, plotki, pozdrowienia dla żony i dzieci, w niektórych przypadkach dla wnuków, i zapewniając się wzajemnie, że przez te dwadzieścia lat konkursów to my się przecież nic, a nic nie zmieniliśmy. Tylko ta Przemka córka na przykład, to jakoś tak jakby się dorosła zrobiła…

Jak już się solidnie pointegrowaliśmy to poszliśmy spać. I proszę nie słuchać złych ludzi o fałszywych językach, jak szliśmy spać, to było ciemno! Spaliśmy bardzo grzecznie. Do samej czwartej. Rano. Do czwartej rano. O czwartej rano Krzysztof wstał i się nudził. Chyba chciał na rowerek. Ale rowerka nie zabrał. Więc na początek zrobił sobie kawę. W czajniku. Takim szumiącym i brzęczącym. O czwartej. Rano. Wypił. Właściwie wysiorbał. I mlaskał przy tym. Założył buty, takie na drewnianych, stukających podeszwach, i poszedł zwiedzać Przeciszów. O czwartej rano. Legendarny Stefan z elektryczną maszynką do golenia i radyjkiem tranzystorowym znalazł godnego następcę.

Wygramoliliśmy się z Piotrem z legowisk chwilę później, bo spać to się już nie dało. Ogarnęliśmy się trochę, ochędożyliśmy, pożarliśmy część zapasów i pojechaliśmy znowu się napawać, gadać, łazić, zapierać się, że nic nie kupimy (ha, ha…) i ogólnie miło spędzać czas w zacnym, choć głównie męskim towarzystwie. Przebąblowaliśmy tak do wpół drugiej, kiedy to Łuczek – Fuczek zaczął wołać: „Chodźcie, chodźcie! Mam tu jakieś fanty do rozdania.” Niestety, jak się okazało, żeby coś fajnego dostać, to trzeba najpierw przywieźć jakiś fajny model. Nie, żebyśmy nic nie dostali, co to, to nie. Grześ dostał, Krzysztof dostał, Kamil nawet dwa, ale my z Piotrem to tylko ślinę łykaliśmy i gorzkie łzy nam ciekły po policzkach mieszając się na nich z brudem po integracji. Za to my daliśmy. Najpierw daliśmy pucharek od naszej skromnej organizacji Inowrocławskiego Spędu Modelarzy Raczej Rozpaczliwych dla autora samolotu Iskra. A ile to było wybierania! A ile biegania! A może ten? A może tamten? A ten widzieliście? A tamten to co, nie fajny? Ale w końcu wybraliśmy Iskrę Mariusza Borka, chociaż wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to akurat jego, i muszę powiedzieć, że do tej pory sądzę, że to był dobry wybór. A potem daliśmy Łuczkowi – Fuczkowi. Siłą dorwaliśmy się do mikrofonu, nagadałem tam jakichś głupot chyba, bo nikt się nawet nie śmiał, w niemym przerażeniu, i daliśmy mu tablicę dziękczynną za te dwadzieścia lat. A co! Należało mu się. Tym razem jeszcze nie w brązie, ale, jak to mówią, jeszcze nie wieczór.

Ceremonia poszła tym razem w try miga, na coś się ten kowid jednak przydał. Pozostało spakować się do ekhm, ekhm, kupy i jechać do domu, bo to jutro do roboty

To się zapakowaliśmy do ekhm, ekhm, kupy i pojechaliśmy. W tym roku, wyjątkowo, nie zapomnieliśmy żadnego modelu i nie musieliśmy wracać się z Oświęcimia. I tak sobie pędziliśmy z oszałamiającą prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, w kapeluszach na głowach, zatrzymując się co pięć kilometrów na sikanie (czy my się aby nie starzejemy?), aż dotarliśmy do Inowrocławia, gdzie mnie chłopaki zostawili, i właściwie nie wiem, co było dalej.

34 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page